czwartek, 22 lipca 2010

!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!1

Alkoholizm mężczyzn nazywa się chorobą, a u kobiet traktuje się problem jak moralną nieczystość. Niestety, na tak zwanej prowincji, leczenie alkoholików praktycznie nie istnieje, a już zwłaszcza jeśli chodzi o kobiety, bo przecież kobieta nie może być alkoholiczką, pijaczką. Przecież jest matką Polką, a po prostu lubi sobie wypić.

Gdy Mały Książę podczas swych podróży na sąsiednie planety spotkał Pijaka, spytał:
– Dlaczego pijesz?
– Aby zapomnieć – odpowiedział Pijak.
– O czym zapomnieć? – zaniepokoił się Mały Książę, który już zaczął mu współczuć.
– Aby zapomnieć, że się wstydzę – powiedział Pijak, schylając głowę.
– Czego się wstydzisz? – dopytywał się Mały Książę, chcąc mu pomóc.
– Wstydzę się, że piję.

Ten sam obłędny mechanizm kieruje piciem kobiet, przy czym wstyd jest jeszcze silniejszy i połączony z paraliżującym poczuciem winy. Choć w odbiorze społecznym alkoholizm uznawany jest już za chorobę, to kobiety, które na nią cierpią, wciąż odbierane są jako istoty godne pogardy. Okazuje się, że nawet alkoholicy oceniają je surowo. Pracowały na to pokolenia.

Alkoholiczka? To nie ja, mnie to nie dotyczy, mam przecież studia, zmywarkę, mikrofalówkę, męża za granicą, dziecko nie jest brudne, nie bawi się butelkami po wódce. Zresztą kobiecy alkoholizm bywa często o lata świetlne odległy od detoksów, melin, denaturatu i budzenia się w rowie.

Ten post poświęcam swojej najbliższej sąsiadce,wczoraj rzuciła picie,pogrzeb w poniedziałek.

wtorek, 6 lipca 2010

Rower!?

Kilka dni temu będąc w jednym z zaprzyjaźnionych warsztatów samochodowych,zauważyłem że jeden z pracowników ,,walczył" z rowerem. Ooo dobrze że pana widzę- wykrzyknął zauważywszy mnie walczący.
Pan na pewno da radę temu ,,mechanizmowi". Ja? Rowerowi dam radę? No tak pan,pamiętam jak kilka lat temu przyjeżdżał pan do nas na takim śmiesznym rowerze. Dopiero wtedy przypomniałem sobie swoje rowerowe wojaże . Jakieś pięć lat temu ,wychodząc po odbytej terapii z ośrodka leczenia uzależnień,byłem w fatalnej sytuacji finansowej.Auta nie miałem,na bilet autobusowy też nie było mnie stać. Chcąc jakoś wybrnąć z tej sytuacji musiałem pracować a o pracę najłatwiej w dużym mieście. Z różnych znalezionych w domu i na złomie klamotów wyrychtowałem sobie rower.
Dziwoląg to był, ale sprawny.Tym to dziwolągiem (z musu) robiłem trasę do Wrocławia35km,po Wrocławiu jeszcze jakieś 25km i z powrotem 35km,czyli razem ok 100km dziennie i tak przez ponad dwa miesiące. Od tamtej pory mam awersję do roweru,który dla mnie stał się synonimem biedy i swego rodzaju upokorzenia. Z jaką ja zazdrością patrzyłem na mijające mnie na trasie maluchy czy inne cacka. Po ok dwóch miesiącach pracy dorobiłem się auta. Kupiłem przeznaczonego do kasacji Forda Granadę Kombi.Autko było leciwe,ponad 25cio letnie ale jeszcze po dokonaniu pewnych napraw w pełni sprawne. Dzisiaj ,,Błękitna laguna",bo tak ją nazywałem tą swoją ,,Grandzię" służy młodemu człowiekowi do wyjazdów na zloty starych Fordów i jest tam ogólnie podziwianym okazem.Ja z racji wieku a może w wyniku poprawy sytuacji materialnej przesiadłem się do amerykańskiej salonki G20. A rower? Rower czasami wożę na wycieczkę ,niech i on ma trochę przyjemności z jazdy amerykańcem.